Wstęp
Bieszczady – ziemia, która szepcze wierszami,
która niesie w sobie tajemnice ciszy,
gdzie każdy krok zostawia ślad,
a każdy oddech staje się częścią natury,
częścią czegoś większego,
co wymyka się słowom.
Wędrując po tych wzgórzach,
człowiek staje się jak drzewa –
skorupa ciała twardnieje,
a wnętrze wchłania wszystko,
co nieuchwytne, co niewidzialne.
Dorota w Bieszczadach to nie tylko opowieść o przestrzeni,
to historia o odkrywaniu siebie
wśród mgieł poranka,
w cieniu drzew,
w szumie rzek.
To podróż, która nie ma końca,
bo w tych górach nie chodzi o cel,
ale o każdy krok,
o każdą chwilę,
która staje się niezatarte w pamięci.
Tomik, który trzymasz w rękach,
to zapis tej podróży –
poetycki ślad wędrowca,
który w ciszy znalazł siebie.
Nie szukał odpowiedzi,
nie próbował zrozumieć,
ale otworzył się na to, co nieznane,
na przestrzeń, która nie mówi wprost,
ale przemawia w swoim milczeniu.
Dorota nie jest tu tylko wędrowniczką –
jest tym, który słucha,
tym, który widzi to, co ukryte w cieniu,
w tym, co nieuchwytne,
ale zawsze obecne.
Bieszczady to miejsce, gdzie czas płynie inaczej,
gdzie rzeczy małe stają się wielkie,
gdzie życie toczy się w rytmie natury,
a człowiek staje się jej częścią.
W tym tomiku znajdziesz nie tylko poezję,
ale także zapach lasu,
chłód porannego powietrza,
i ciepło, które pojawia się w sercu,
gdy człowiek zbliża się do samego siebie.
Otwórz te strony z uwagą,
bo to podróż, która czeka,
która przenosi w inną rzeczywistość,
gdzie każdy wers jest krokiem,
a każdy oddech jest częścią tej wędrówki.
Niech te słowa staną się dla Ciebie
jak ścieżka, która prowadzi ku cichym górom,
gdzie zrozumienie nie przychodzi w słowach,
ale w ciszy,
w która wypełnia przestrzeń.
1. Dorota budzi się w schronisku, ale nie po śnie – po sobie
Przeciąga się w śpiworze jak gałąź po deszczu,
jeszcze pachnie dymem z wczorajszego ogniska,
jeszcze śnią się jej słowa, których nigdy nie wypowiedziała,
a jednak dzisiaj… już ich nie potrzebuje.
Patrzy przez okno, a tam – tylko mgła i poranek,
ale jakiś taki jej, nienazwany, cichy, święty.
Krople pary na szybie przypominają jej łzy –
te sprzed lat, te co były, i te, które odpłynęły.
Z kuchni dochodzi zapach kawy i rozmów nieznajomych,
a mimo to czuje się bardziej sobą niż wśród „swoich”.
Zrywa się z łóżka – jakby właśnie przestała być snem,
jakby jej ciało przypomniało sobie jak to jest – być.
Ubiera się powoli, warstwami jak cebula traumy.
Skarpety jak obietnica ciepła. Kurtka jak pancerz,
ale dziś nie potrzebuje tarczy – tylko powietrza.
Wychodzi. Przekracza próg jak granicę między wczoraj a teraz.
Przed nią tylko droga. I góry.
Nie pyta, nie analizuje. Po prostu idzie.
Z każdym krokiem oddaje coś starego –
twarz z luster, które ją nie znały. Głos, który nie był jej.
Przy potoku zatrzymuje się, żeby zanurzyć dłonie.
Woda zimna jak prawda, ale czysta jak ulga.
Szepcze coś do kamieni, a może do siebie:
„Już nie będę za nikogo – tylko za siebie.”
Widzi w śladach wilków swoją dzikość,
w mchu – miękkość, o której zapomniała.
A w ciszy – kobietę, która nie musi już się tłumaczyć,
że potrzebuje przestrzeni bardziej niż słów.
I wtedy niebo nad Cisną się rozjaśnia.
Nie dla efektu. Nie dla zdjęcia.
Dla niej. Dla Doroty, która właśnie się obudziła.
Nie ze snu. Ze zmyślenia.